I
Nad Wersalem przeleciał olbrzymi cień i przebiegła gigantyczna lawina. Ludzie, którzy jeszcze pracowali na zewnątrz, pochowali się w domostwach, sklepach, kawiarniach, i pubach, by schronić się przed lodem i śniegiem, które pokryły dachy, ziemię, powozy. Zmyły krzesła, stoły, zwierzęta i ludzi, którzy nie zdążyli się schować. Nastała grobowa cisza. Cały Wersal w jednym momencie ucichł. Matki tuliły swoje przerażone dzieci. Lokale przestały pracować.
Osoby przebywające w jednym z barów usłyszały nawiedzone rżenie koni. Jeden z mężczyzn wyjrzał na zewnątrz. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Upiorni jeźdźcy w zbrojach z żelaza i lodu. Z czaszkami zamiast twarzy. Z mieczami ze srebra.
Weszli do środka. Mężczyzna jak na zawołanie oddalił się od okna z przerażonym wyrazem twarzy. Rozejrzeli się, powiedli wzrokiem po ludziach patrzących na nich z przerażeniem. Jedna z dziewczyn, która siedziała przy barze z kapturem na głowie, zaciągnęła go jeszcze bardziej, spuszczając głowę nad kuflem piwa.
— Rezydencja de la Serre — odezwał się generał głosem niskim, zniekształconym.
Cisza. Nikt się nie odzywał. Słuchać jedynie było oddechy i niekontrolowane ruchy, podczas których buty uderzały o podłogę, lub ręce przesuwały odrobinę krzesła. Generał machnął głową na jednego z jeźdźców, który wyciągnął miecz. Chwycił jedną z kobiet za gardło i uniósł. Ścisnął ją mocniej i przebił mieczem. Powtórzył pytanie o rezydencję, a wtedy jeden z mężczyzn rzekł, by szli za nim.
II
— Nie. Mogę cię zapewnić, że nie pomyliłam ich z nikim innym.
Alice westchnęła ciężko. Nie mogła uwierzyć, że są już tak blisko Paryża i że niosą za sobą takie zniszczenie. Nie żyło piętnaście osób. W tym jedna z kobiet osierociła dwójkę dzieci. Zima nie byłą tak sroga od lat. Jeżeli Gon nie wybije wielu osób, to zrobi to mróz z najuboższymi i żebrakami. Albo dostaną Alex i to wszystko się skończy, albo będą urywać Alex i będą ginąć niewinni, a tym bardziej niezamieszani w całą sprawę.
— Wiesz, w ile mogą przedostać się do Paryża? — spytała, patrząc przed siebie pustym wzrokiem.
— Aktualnie przeszukują mniejsze wioski, by upewnić się, czy jej gdzieś nie ukryliście. Nie zajmie im to dłużej, jak dwa do trzech dni.
— Nie da się ich spowolnić? Nie mamy gdzie jej ukryć. W najgorszym wypadku albo ją złapią, albo będziemy musieli ją odesłać do Amiens. A naprawdę nie chce jej narażać na łowców od templarów.
— Przykro mi, Alice. — Spuściła wzrok. — A myślałaś nad tym, by zorganizować sojusz? Między lożami. Zawsze to będzie znacznie łatwiejsze; przekazywanie jej sobie miedzy państwami.
— Wykluczone — mruknęła. — Konkurujemy ze sobą od lat. A to, że my staramy się ją chronić, to nie znaczy, że inna loża będzie robiła to samo. — Kącik ust Alice uniósł się w smutnym uśmiechu. — W każdym razie, przemyślę to. Dzięki, Cat.
Dziewczyna uśmiechnęła się, dygnęła i pożegnała Alice, wychodząc z pokoju.
Czarodziejka usiadła przy biurku i z szuflady wyjęła papier, pióro i kałamarz. Musiała się skontaktować z Arnem.
III
Zmarszczyła brwi i pokręciła nieostrożnie głową. Całkiem zapomniała, co wczoraj miało zajście. Towarzyszył jej niesamowicie dotkliwy ból wszystkiego. Jednak mogła sobie tę ostatnią dawkę bólu odpuścić.
Uchyliła zaspane powieki. Chłodne światło z zewnątrz rozświetlało pokój oraz Jean-Pierre’a, który wchodził do pokoju z talerzem croissantów i szklanką gorącego mleka z miodem. Miała ochotę rzucić mu się na szyję i obrzucić go milionem podziękowań. Była cholernie głodna. I miała ochotę na rogale. Ale nie miała siły, by wstać i do niego podejść. Ochoty na ruszanie się też nie.
— Bonjour, belle — przywitał się radośnie. — Jak się czujesz?
Zaśmiała się krótko i podniosła do pozycji półsiedzącej.
— Jakbym wstała z martwych. Obolała, głodna i z ogromną ochotą na rogale, więc dawaj ten cholerny talerz. — Wyciągnęła ręce w kierunku chichoczącego Jeana.
Postawił talerz na jej kolanach okrytych pierzyną, a mleko na szafce nocnej i usiadł, przyglądając się, jak ogromnymi kęsami zjada croissant po croissancie.
— Lorian kazał ci przekazać, że razem z Arnem i Élise będzie jechał do Alice — rzekł, a jej brwi zmarszczyły się, gdy przeżuwała kęs słodkiego pieczywa.
— Po co? — spytała, biorąc do jednej z rąk szklankę. Jean wzruszył ramionami.
— Też chciałbym wiedzieć.
Prychnęła cicho, dokańczając śniadanie, po czym odłożyła talerz i okryła się kołdrą, próbując wrócić do spania. Jedna rzecz jej jednak w tym przeszkadzała. Fakt, że nie mogła się dobrze ułożyć, bo każda pozycja sprawiała, że czuła dyskomfort. Kiedy w końcu jej się udało, odezwał się cicho:
— Arno się o ciebie martwił. — Zauważył, że dziewczyna słucha. — Siedział przy tobie calusieńką noc. Nawet nie zmrużył oka.
Podniosła się szybko, ignorując obolałe kości i mięśnie. Spojrzała na Jean-Pierre’a z szeroko otwartymi oczami, jakby nieco zaskoczona, choć była w nich złość z powodu idiotyzmu Arna.
— Czy on, do cholery, oszalał? Nie spał całą noc i jedzie do Saint-Denis?
— Stara miłość nie rdzewieje, co? — zachichotał.
Przyjęła to jako wyzwanie.
— Dla chcącego nic trudnego.
— Od kilku tygodni kombinuje jak koń pod górkę, by wywinąć się od związku z Élise.
— Lepiej późno niż wcale. — Uśmiechnęła się złośliwie.
— Jak tak na was patrzę, to mam wrażenie, że trafiło się ślepej kurze ziarno.
— Nie chwal dnia przed zachodem słońca, Arno woli Élise.
— On cię kocha, ten występek nie był w porządku, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni.
— Musi się trochę postarać, w końcu nie od razu Paryż zbudowano.
Usta Jeana się rozszerzyły, kiedy starał się sobie przypomnieć jakieś przysłowie, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Zobaczył triumfalny uśmiech Alex, na którego widok przewrócił oczami, po czym zaśmiał się cicho. Była w tym zbyt dobra.
— Hm… Jak zaczęły się te nasze bitwy na przysłowia?
— No co ty? Nie pamiętasz? — spytała, a on pokręcił głową. — Byliśmy na balu w Wersalu. Ty, ja, Arno i Alice. Nastukałeś się razem z Arnem tak, że ledwo staliście i zacząłeś rzucać głupimi żartami. Stwierdziłam wtedy, że twoje poczucie humoru jest mierne, ale wplatanie w żarty różnych przysłów mi się spodobało, więc zaczęłam na nie odpowiadać. No i tak to zaczęło.
IV
Arno, skończony baranie,
Tak, wiem, przywitanie godne przyjaciółki. Próbowałam różnych obraźliwych określeń od idiotów, przez dupków, po kutasów, ale uznałam, że nie będę tak okrutna i po prostu nazwę cię baranem. Powinieneś być mi wdzięczny za wyrozumiałość.
Ale do rzeczy. Wiem, że niedługo święta, czas radości, wieszania dekoracji i tak dalej, ale stało się coś… co na pewno nie powinno mieć miejsca.
Weź ze sobą Élise i Loriana. To nie jest temat, by pisać listy. I błagam, pośpiesz się. Musimy chronić Alex. Jeżeli chcesz, by była bezpieczna, to przyjedziesz zaraz po przeczytaniu.
— Alice Pleasance Liddell
Post Scriptum: Ale z soczewką to zjebałeś.
Élise wybuchła śmiechem, gdy przeczytała treść listu od czarodziejki. Arno przewrócił oczami i oparł skrzyżowane ręce na blacie stołu.
— Możesz się uspokoić i powiedzieć mi, czemu, do cholery, musimy chronić Alex? — spytał, patrząc na ocierającą drobne łezki templariuszkę.
— Alice ci nie mówiła? — Arno uniósł brew. — Przepowiednie mówią, że z przeklętej krwi wichrzycielki narodzi się niszczyciel światów.
— To tylko legenda — rzekł, spuszczając wzrok z templariuszki.
— Wiesz, kiedy legenda przestaje być legendą? Gdy ktoś zaczyna w nią wierzyć.
— A ty? — Znów na nią spojrzał. — Skąd o niej wiesz?
— Kiedy zaczęłam przyjaźnić się z Alice, zainteresowała mnie magią i starymi jak świat legendami. Ale czy to istotne? Twoja czarodziejka jest w niebezpieczeństwie.
Nie mógł w to uwierzyć. Nawet Élise zaczęła wierzyć w te bzdury o wichrzycielce. Przecież to nie mogła być prawda. Jeżeli ktoś miałby być wichrzycielką, to Alice. Potężna czarodziejka o wielkiej mocy, której niestraszne nawet najpotężniejsze zaklęcia. Alex, gdy używała magii, słabła, jej tolerancja na potężne zaklęcia była mała. W swoim życiu użyła raz zakazanej nekromancji, potem dochodziła do siebie przez kilka dni. Więc jak mogła mieć moc, która może zniszczyć świat?
V
Okna były pozasłaniane ciemnymi, grubymi zasłonami, rezydencję spowijał półmrok, który rozświetlały świece i kandelabry. Wyglądało na to, że czarodziejki były skrępowane, a ciche szepty, które wymieniały między sobą, dotyczyły tylko jednego tematu — Łowu.
Lorian, Élise i Arno spojrzeli po sobie, idąc za Jennie do biura Alice. Kiedy weszli do środka, było rozpalone w kominku, którego ogień rozświetlał ciemne pomieszczenie, Alice stała przed oknem, wyglądając zza zasłony na dziedziniec. Znów popatrzyli po sobie, zdezorientowani tym, co się działo.
— Dziękuję, Jen — rzuciła w stronę nastolatki, która po jej słowach wyszła, zostawiając ich sam na sam.
Stanęli w półkolu przed żarem kominka. Alice starała się odrobinę rozgrzać. Nerwy sprawiały, że było jej okropnie zimno. Nie wiedziała nawet, jak zacząć rozmowę i miała nadzieję, że pierwsze odezwie się któreś z nich.
— Po co nas wezwałaś? — odezwał się wreszcie Lorian.
Spojrzała w jego fiołkowe oczy, a potem znów na ogień. Westchnęła, pocierając o siebie obie dłonie odziane w rękawiczki.
— Byli w Wersalu — powiedziała beznamiętnie, choć w jej głosie była odrobina zestresowania. — Nie żyje piętnaście osób. Czternaście zasypała lawina oraz jedna została przez nich zamordowana na oczach jej dzieci i ludzi, którzy przebywali w Saule Pleureur.
Nie musieli dopytywać, by wiedzieć, że mówiła o Dzikich Zastępach. Gdyby nie chodziło o nich, to by ich nie wzywała.
— Co z monsieur Weatherallem, Olivierem i Hélène? — spytała Élise.
— Są cali. Przesłuchiwali ich, ale dali im spokój, gdy zrozumieli, że żadne z nich nic nie wie. Potem przeszukali rezydencję. Na szczęście nic nie znaleźli.
— Wywiad przekazał ci coś jeszcze? — dopytywał Arno.
Kiwnęła głową.
— Powinni pojawić się na dniach w Paryżu. Pierwszym miejscem, jakie sprawdzą, będzie albo pałacyk, w którym mieszkała razem z rodziną, albo Café-Théâtre. — Westchnęła. — Dlatego raczej najrozsądniejszym byłoby, gdybyście byli z nią dyskretni. Bez żadnych hucznych zabaw, przedstawień, najlepiej by było, gdybyście te święta spędzili w małym gronie, bez tańców i bankietów. Jeżeli będzie to możliwe, to nie pozwalajcie Alex wychodzić z kawiarni. A jeżeli już się pojawią, to ukryjcie ją i mówcie, że nic o niej nie wiecie — poinstruowała ich.
— Najbliższe dni nie będą zbyt przyjemne, prawda? — Lorian zwrócił się w stronę czarodziejki.
— O ile opuszczenie tego świata zajmie im tylko kilka dni. Wygląda na to, że najbliższe miesiące lub lata można uznać za Czas Grozy. — Założyła ręce pod piersi.
— Nie chcesz nam chyba powiedzieć, że będą przeczesywali każdy skrawek Ziemi, żeby ją znaleźć. — Élise spojrzała na Alice, która po prostu milczała. — Szaleństwo.
— Są w stanie użyć każdych możliwych środków, by ją dostać w swoje ręce. Jeżeli wiedzą, że gdzieś jest tutaj, to nie spoczną, dopóki jej nie dostaną — mruknął Lorian. — Masz rację, Élise. To szaleństwo.
VI
Zabroniono jej używania jakiejkolwiek magii. Nie mogła się z nikim skontaktować przez megaskop, a nawet listy musiała ograniczać do niezbędnego minimum tak samo, jak wychodzenie z kawiarni. Wśród zasuniętych zasłon, w niespotykanie cichym budynku, czuła się jak w klatce.
Na zewnątrz już zaczęło się ściemniać, zapadał zmrok. Powiodła znudzonym wzrokiem po kilku klientach, którzy cicho rozmawiali ze sobą kilka stolików dalej. Jedyni, jacy dzisiaj zawitali po podniesieniu alarmu przez Alice. Nikt nie wychodził z domu od ostatnich dwóch dni. Tak jak ona.
— Kiedy to wszystko się skończy? — zapytała Arna, który skakał przy niej na każde jej zawołanie.
— Nie wiem. — Postawił przed nią filiżankę kawy i usiadł obok niej. — Kiedy Alice da sygnał, że dni grozy się skończyły.
Jęknęła z niedowierzaniem i zaczęła uderzać głową o stół.
— Uważaj, bo sobie krzywdę zrobisz — powiedział, zatrzymując ją.
Położyła głowę na stole twarzą do niego. Arno z trudem powstrzymał się, by nie odgarnąć niesfornych kosmyków, które przysłaniały jej twarz.
Spojrzała na niego przez pasma i ponownie jęknęła, wtulając policzek w drewno. Okres ciszy trwał od dwóch dni i póki co nie zapowiadało się, że ten okres się skończy. Alice, Lorian i Élise znikali, zostawiając ją pod znaczną opieką Arna oraz madame Gouze, Belleca i Jean-Pierre’a, którzy, w przeciwieństwie do Arna, dawali jej więcej swobód.
Wstała i z krzesła zdjęła płaszcz z kapturem, o który udało jej się uprosić Pierre’a i Mirabeau. Zapięła guziki i naciągnęła kaptur na głowę, podchodząc do drzwi.
— A ty gdzie się wybierasz? — krzyknął
Fuknęła i odwróciła się, zakładając ręce na biodra.
— Na spacer. Już nawet tego mi nie wolno? Bo co? Bo jeszcze sobie nogę złamię?
Jej głos ociekał ironią, gdy znów się odwróciła i otworzyła drzwi.
— Alice mnie zabije, gdy się dowie, że cię wypuściłem!
Wstał i wyszedł za dziewczyną, która powoli, wymijając ludzi szła ze spuszczoną głową, patrząc pod nogi. Jeżeli Alice go nie zabije, to zrobi to Élise. Szybko i boleśnie.
Chwycił jej dłoń, nie zwracając uwagi na to, że się wyrywała i kazała mu ją puścić. W końcu się poddała, idąc z nim za rękę jakby szła z matką.
— Dorian, mam dwadzieścia jeden lat, do cholery — mruknęła. — Nie potrzebuję niańki.
— Ale ja potrzebuję. Wiesz, nagle, tak znikąd, może się pojawić Victor albo Hugon, który będzie próbował mi poharatać kości za kradzież mojej własności.
— A ty, biedaku, byś sobie beze mnie nie poradził, prawda? — zakpiła.
— W maju osiemdziesiątego dziewiątego nie dałbym sobie bez ciebie rady — odparł i schylił się, by pocałować jej policzek.
Kiedy jego usta dotknęły jej skóry, przez chwilę zamarła. Nogi jej się ugięły, łzy napłynęły do oczu i odsunęła się od niego, stając z nim twarzą w twarz.
— Nie rób jej tego samego, co mi — powiedziała ściszonym głosem, jakby bała się, że gdy tylko powie głośniej, ten załamie się, a ona nie będzie w stanie zatrzymać łez. — Proszę. Nie krzywdź jej tak jak mnie.
— Kogo?
— Élise. Ona nie zasługuje na to.
Podszedł do niej i położył ręce na jej ramionach.
— Alex… ja z nią… jesteśmy tylko partnerami w pracy. Pracujemy razem, by zapewnić ci bezpieczeństwo.
Wraz z jego słowami przez Île Saint-Louis zaczęła przebiegać lawina. W samą porę udało im się schować do ulubionej cukierni Alex. Uniknęli dzięki temu sprzątnięcia przez gigantyczne ilości śniegu i lodu. Ich serca biły jak oszalałe ze stresu. Przybyli. Tak jak powiedziała Alice.
Właścicielka kazała im się schować na piętrze. Arno chwycił dłoń Alex i razem z nią pobiegł na górę do niewielkiego pomieszczenia. Bez okien, z niewielkim piecykiem, biurkiem, świecą, stertą koców i poduszek.
— Póki co, nie możemy wrócić do Café-Théâtre — odparł. — Zostaniemy tu aż Alice nie da znaku, że opuścili Paryż.
— Nie powinniśmy kogoś zawiadomić, że tutaj jesteśmy?
— Informacje rozejdą się pocztą pantoflową — sapnął. — Zostań tu. Pójdę po coś do rozpalenia i do zapalenia świec.
— Ale — przełknęła ślinę — że sama? W ciemności?
Całkiem by zapomniał. Alex bała się ciemności. Nie był to jakiś paniczny strach, po prostu nie czuła się dobrze w ciemnych miejscach. Dlatego zawsze spała z nim lub przy świetle. Westchnął i uśmiechnął się do niej.
— Zostawię uchylone drzwi. Nie będę tam nie wiadomo jak długo. Nie będzie mnie nie dłużej jak pięć minut. Hm?
Westchnęła i usiadła na stosie poduszek i koców, dając mu do zrozumienia, że może iść. Wyszedł więc, zostawiając drzwi uchylone. Udało mu się wyprosić od właścicielki zapałki oraz drewno, by rozpalić w kominku. Kiedy wrócił, Alex siedziała zamyślona. Obejmowała podciągnięte do klatki piersiowej nogi rękami, opierając brodę na kolanach.
Pierwsze, co zrobił, to zapalił świeczkę na starym biurku. Usłyszał wtedy westchnienie ulgi ze strony Alex. A potem przystąpił do ogrzania chłodnego pomieszczenia. Alex ułożyła koce i poduszki po przeciwległych stronach pomieszczenia, tworząc im posłania. Potem usiadła na swoim miejscu, obserwując, jak Arno stara się rozpalić. Po chwili jednak jej wzrok się rozmył, zatraciła się we wspomnieniach, w tym, co ostatnio powiedział jej Jean. A potem, gdy już się ocknęła, spojrzała na niespokojną twarz Arna oświetloną ciepłym światłem ognia.
Zamknął drzwiczki i usiadł na swoim posłaniu. Między nimi zapadła cisza. Tak wiele chcieli sobie powiedzieć. Tak wiele wyznać. Tak wiele chcieli zrobić. Wszystkich tych rzeczy nie potrafili rozpocząć, by potem zakończyć je przebaczeniem.
— Powinnam była się ciebie posłuchać — szepnęła.
— W kawiarni jest bardziej niebezpiecznie niż tutaj. — Spojrzał na nią, mierząc ją wzrokiem od stóp do głowy. — Moglibyśmy zawiesić broń? Chociażby na te kilka dni, dopóki Gon nie zniknie z Paryża.
Spojrzała mu w oczy. Nie chciał, by ich kontakt wzrokowy się urwał. Chciał patrzeć w te jadeitowe ślepia aż do śmierci.
— Nie wiem — szepnęła. — Jedyne, czego chcę, to… po prostu — urwała. — Dobra, w porządku. Masz mnie przytulić, powiedzieć cokolwiek, co mnie pocieszy i usunie poczucie winy. Błagam, bo zaraz oszaleję.
Uśmiechnął się. Pierwszy krok do tego, by znów mógł przy niej być. Wstał, podszedł do jej posłania i usiadł obok, wyciągając ramię. Oparli się o poduszki, owinął ją ramieniem.
W porządku, musiała to przyznać i nie oszukiwać samej siebie. Już dawno mu wybaczyła. Coraz trudniej było jej się powstrzymać, by nie powiedzieć „wybaczam”, gdy jej serce, dusza i umysł wykrzykiwały to z radością. Bardzo chciała to powiedzieć, tak samo jak on „przepraszam”. Oboje chcieli pogodzenia, oboje chcieli tego, co było dawniej. Słodkich pocałunków, wspólnego siedzenia przy kominku, dzielenia łóżka, kochających objęć. I coraz trudniej było Alex zaprzeczyć, że jej serce bije tylko dla niego, a jego — tylko dla niej.